Elektrownie atomowe z pewnością mają wiele plusów jednakże nie możemy zapomnieć o tym jakie ryzyko podejmujemy podczas „zabawy” owymi elektrowniami. Bo niestety, ale fizyka nie wybacza nawet najmniejszego błędu, który może spowodować ogromną tragedię. Czy tak było w Fukushimie? O tym nie wiemy, ale wiemy co na pewno wydarzyło się w elektrowni atomowej w Czarnobylu, i to właśnie na niej skupimy naszą dzisiejszą uwagę bo wszyscy możemy się zgodzić, że wybuch w Czarnobylu odbił się przeogromnym echem i do dziś możemy zobaczyć skutki owych wybuchów jednakże, mało by brakowało, a byłoby jeszcze gorzej, lecz może lepiej zacznijmy od samego początku.
Myślę, że nikogo nie zaskoczę informacją o tym, że do wybuchu elektrowni atomowej w Czarnobylu doszło 26 kwietnia 1986 r., dokładnie tutaj:
Dziś jest to już Ukraina lecz kiedyś był to Związek Radziecki, i już przez to w głowie powinna zapalić się nam lampka, że może ta katastrofa wybuchła ze względu na zaniedbanie i brak kompetencji łasych na pochwały pracowników, otóż właśnie tak było.
A więc do samej katastrofy doszło dokładnie o godzinie 1:23. Doszło wtedy do wybuchu reaktora w Czarnobylskiej elektrowni przez co do atmosfery dostały się radioaktywne pierwiastki: jod 121, cez 137 i stront 90. Skażeniu uległo wówczas ponad 100 tys. km2, głównie na terenach Białorusi i Rosji. Promieniowanie oraz chmura popromienna, które rozprzestrzeniały się nad Ukrainą, Białorusią, Rosją i Polską, dotarła do Skandynawii i Europy Zachodniej, głównie nad Grecję. Radioaktywne pierwiastki zabijały wówczas w dwójnasób – po pierwsze, kraje komunistyczne poinformowały o całym zdarzeniu z tygodniowym opóźnieniem, nakazując pić płyn Lugola zbyt późno, zresztą bardzo szybko go zabrakło, a po drugie zagrożenie było niewidoczne, tak jak niewidoczne jest obecne zagrożenie koronawirusem. To dlatego w Czarnobylu długo nie podejmowano żadnych środków ostrożności – poza dymiącym reaktorem, nie było żadnych innych oznak katastrofy. Wszystko było utrzymywane w tajemnicy i gdyby nie radiowe rozgłośnie zachodnie (RWE, Voice of America) nikt w Polsce nie dowiedziałby się o katastrofie, ofiarach oraz metodach unikania jej skutków nawet daleko od Czarnobyla, a wszędzie tam, gdzie dotarła radioaktywna chmura. Jej negatywne oddziaływanie trwa zresztą do dzisiaj, ponieważ okres rozpadu radioaktywnych izotopów trwa nawet 200-300 lat.
Ale czemu do katastrofy tak właściwie doszło? Na dzień 25 kwietnia zaplanowano eksperyment, który miał pokazać, jak długo w razie awarii elektrownia będzie w stanie produkować energię na potrzebę awaryjnego sterowania reaktorem. Założenie eksperymentu było proste – zmniejszenie mocy reaktora, zablokowanie dopływu pary do turbin i mierzenie czasu ich pracy po odcięciu zasilania. W ramach przygotowań do testów wyłączono niektóre systemy kontrolne, w tym system automatycznego wyłączania reaktora w razie awarii. Eksperyment miał rozpocząć się w ciągu dnia, w związku z czym jedynie dzienna zmiana pracowników została poinformowana o planowanym „teście” i zapoznana z procedurami.
Rankiem 25 kwietnia zaczęto więc obniżać moc reaktora do 50%, jednak wówczas jedna z okolicznych elektrowni niespodziewanie przestała produkować energię. Aby zapobiec jej niedoborom dyspozytornia mocy w Kijowie kazała przesunąć eksperyment w czasie. Zgodę na jego kontynuowanie wydano dopiero o 23:04, gdy porannej zmiany już dawno nie było, popołudniowa szykowała się do domu, a nocna która zaczynała pracę o północy otrzymała opisy procedur, które pełne były ręcznych poprawek i skreśleń. Dodajmy do tego grupę specjalistów, którzy zmęczeni czekali od rana oraz niedoświadczonego inżyniera z zaledwie około 3-miesięcznym stażem pracy, który miał tej nocy być operatorem odpowiedzialnym za obsługę reaktora…
Pracownicy elektrowni w początkowej fazie eksperymentu prawdopodobnie za bardzo zredukowali moc reaktora, co spowodowało wydzielanie się ksenonu-135 i tzw. „zatrucie ksenonowe”. W takiej sytuacji powinien on zostać wyłączony na 24 godziny. Niezdająca sobie sprawy z „zatrucia ksenonowego” obsługa zaczęła zwiększać moc reaktora, by przeprowadzić test. W dalszej fazie reaktor utracił stabilność, a częściowo wyłączone systemy bezpieczeństwa nie zadziałały. Użyto więc przycisku bezpieczeństwa, by awaryjnie wyłączyć reaktor, jednak mechanizm wprowadzający pręty kontrolne do rdzenia nie zadziałał, a same pręty miały wadliwą konstrukcję. Chwilę później doszło do pierwszej eksplozji w wyniku gwałtownego wzrostu ciśnienia w kanałach paliwowych i rurach z wodą chłodzącą. Drugi wybuch był spowodowany kolejnymi reakcjami chemicznymi, a tuż po nim zapaliło się kilka ton wykorzystywanego w elektrowni grafitu.
Czemu tak się stało? Tak jak wspominałam pręty kontrolne miały wadliwą konstrukcję, lecz nie tylko one były źle zaprojektowane. Elektrownie atomowe RBMK były same w sobie źle zaprojektowane, nie były one zaprojektowane tak jak te na zachodzie i właśnie przez te różnice doszło do katastrofy. Ale od początku. Elektrownie RBMK wykorzystywały parę wodną oraz grafit, w przeciwieństwie do tych, które budowano np. w Stanach Zjednoczonych. Grafit jest pierwiastkiem, który powoduje zwiększenie mocy pierwiastków znajdujących się w reaktorze atomowym, był on zainstalowany nie tylko na dachu reaktorów, ale również na końcach prętów kontrolnych z boru. Elektrownie RBMK posiadały tak zwany przycisk AZ-5, nazywany również SCRAM, który służył do natychmiastowego wygaszenia reaktora jądrowego elektrowni. Polegało to na tym, że po wciśnięciu AZ-5 wszystkie 211 prętów kontrolnych natychmiastowo wsuwały się z powrotem na swoje miejsce. Niby wszystko dobrze, lecz nie do końca, ponieważ to właśnie wciśnięcie przez Antolija Diatłowa tego przycisku o godzinie 1:23:40 spowodowało największy wybuch.
Lecz ten nie mógł tego wiedzieć, mimo tego, że ktoś już wcześniej odkrył wady konstrukcyjne w radzieckich elektrowniach. Po tym jak w 1975 roku w reaktorze RBMK w Leningradzie pękł kanał paliwowy, z tego również powodu pracownicy elektrowni użyli przycisku AZ-5, jednak po tym jak pręty kontrolne wróciły na swoje miejsce, moc nie spadła od razu, wręcz przeciwnie bo na początku jej poziom się podniósł. Było to spowodowane właśnie konstrukcją prętów kontrolnych. Dosyć duży artykuł zrobił o tym prof. Wołkow, który jednak został uciszony przez radzieckie władze, a sam artykuł został nie upubliczniony, a dostęp do niego ograniczony, ponieważ dostęp miały do niego tylko osoby ze specjalnym pozwoleniem. Co za tym idzie, nikt z pracowników Czarnobyla czy innych elektrowni RBMK nie był w posiadaniu informacji na temat wadliwej konstrukcji i działania AZ-5 oraz prętów kontrolnych. Mamy więc kolejny kolejny powód, który doprowadził do tej tragedii, czyli podejście Związku Radzieckiego do udziela różnych informacji, nawet tak ważnych.
Tuż po wybuchu na miejscu pojawiła się straż pożarna. Jako pierwsza dotarła jednostka dowodzona przez Władimira Prawika (zmarł 11 maja w skutek choroby popromiennej). Nikt nie poinformował strażaków, że doszło do wybuchów reaktora, myśleli że to zwykły pożar instalacji elektrycznych. Nie byli w żaden dodatkowy sposób zabezpieczeni, a radioaktywny dym i opady były śmiertelnie niebezpieczne.
Przyjechaliśmy za 10 czy 15 druga w nocy… Widzieliśmy porozrzucany wokoło grafit. „Czy to jest grafit?” – zapytał Misza. Kopnąłem leżący na drodze kawałek, ale jeden ze strażaków podniósł go. „Jest gorący” – powiedział. Kawałki grafitu były różnych rozmiarów. Jedne wielkie, inne tak małe, że dało się je podnieść…
O promieniowaniu nie wiedzieliśmy prawie nic. Nawet ci, co pracowali tu wcześniej, nie mieli pojęcia. W pojazdach nie było wody, więc Misza napełnił zbiorniki i wycelowaliśmy strumień w górę. Potem ci chłopcy, którzy niedługo potem umarli, poszli na dach – Waszczyk Kolia, Wołodia Prawik i inni… Wspięli się po drabinie… i nie widziałem ich więcej – relacjonował kierowca jednego z wozów strażacki, Grigorij Chmie.
Ich niewiedza była zabójcza, a promieniowanie wyrządziło im ogromnych szkód, następnego dnia po akcji żona jednego ze strażaków udała się do szpitala gdzie dowiedziała się, że jej mąż zmarł. Jego ciało było tak napuchnięte od promieniowania, że nie udało się odziać go w mundur, został „zapakowany” w dwie plastikowe torby, drewnianą trumnę oraz cynkową skrzynię i pochowany obok swoich towarzyszy, niczym napromieniowana matrioszka.
Jakieś 12 godzin po wybuchu w Moskwie podjęto decyzję, że do Czarnobyla na kontrolę sytuacji wybierze się Borys Szczerbina w towarzystwie profesora Walerija Legasowa w roli eksperta od chemii nieorganicznej. Początkowo Szczerbina niezbyt przejmował się całą sytuacją, podobnie jak pozostali politycy, a wynikało to z nie do końca prawdomównego raportu, który został dostarczony do Moskwy.
Po rozmowie z dyrektorem elektrowni oraz głownym inżynierem elektrowni Szczerbina oraz Legosow postanowili, że zmierzą poziom napromieniowania. Zadania tego podjął się generał wojsk chemicznych Władimir Pikałov, został on ubrany w kombinezon po czym wsiadł do auta na którego przodzie umieszczony został miernik promieniowania. Kiedy wrócił i sprawdzono pomiar, był on poza skalą urządzenia. W tamtym też momencie, wszyscy zdali sobie sprawę z tego jak poważna jest ta katastrofa. Dyrektor placówki Wiktor Briuchanow oraz Nikolaj Maksimovič Fomin, czyli naczelnym inżynierem elektrowni zostali odesłani przez Szczerbinę do Moskwy.
Następnie ułożono prowizoryczny plan działania. Postanowiono, że środek reaktora za pomocą śmigłowców zasypie się płonący reaktor zrzutami. Startowano ok. 22 razy dziennie i dzięki tym właśnie zrzutom udało się uszczelnić reaktor elektrowni. Jednak były minusy tej właśnie akcji, ponieważ wśród zrzucanych materiałów znajdował się ołów, który no powiedzmy sobie szczerze, nikomu dobrze na zdrowie nie robił, jednak trzeba było wybrać mniejsze zło.
Wszystko wydawało się iść w dobrą stronę, jednak jeśli sądzicie, że zasypanie reaktora wystarczyło do powstrzymania katastrofy, to niestety jesteście w błędzie. Ponieważ mało brakowałoby, a doszłoby do jeszcze większej katastrofy, doszłoby do trzeciego wybuchu, którego siła miałaby być tak wielka, że według niektórych znawców tematu, ogromnie ucierpiałby nawet Mińsk. Dlaczego?
A no dlatego, że ktoś na szczęście w miarę szybko zorientował się, że pod reaktorem znajdują się całkiem spore zasoby radioaktywnej wody. I jeśli stopiony rdzeń reaktora oraz radioaktywna woda spotkałyby się w pewnym momencie, to przez te dwie siły wytworzyłaby się niewyobrażalna ilość energii, a razem z nią do powietrza dostałaby się przeogromna ilość radioaktywnych substancji, że nikt już nie musiałby oglądać filmów post-apokaliptycznych, ponieważ byłaby to nasza zwyczajna codzienność.
Trzeba było coś szybko zrobić, i doskonale wiedziano co, jednak nie była to łatwa decyzja. Bowiem trzeba było przekręcić zawory z wodą co doprowadziłoby do odprowadzenia wody. Jednak nie mógł tam wejść byle kto. Musiał być to ktoś z pracowników elektrowni, ktoś kto dobrze znał budynek by spędzić tam nie więcej czasu niż było to konieczne. Nikt za bardzo nie palił się do tego zadania zdają sobie doskonale sprawę z ryzyka jakie wynikało z wejścia do budynku elektrowni, lecz znalazło się trzech ochotników. I tych panów obowiązkowo musimy wymienić sobie z imienia i nazwiska, bo dzięki tym bohaterom, albo żyjemy, albo mamy tyle kończyn ile mamy. Więc zgłosili się Aleksiej Ananenko, Borys Baranow oraz Walery Bezpałow.
Panowie weszli na poziom -3, jak wielkie było tam promieniowanie? Tak właściwie to nie wiedzieli bo gdy tylko weszli do budynku w ich urządzeniach pomiarowych skończyła się skala, a oni sami poczuli charakterystyczny metaliczny smak na języku, a obecność przedmiotów z wyższych pięter budynku utwierdziła ich w przekonaniu, że szału nie ma i powinni załatwić sprawę szybko. Brodząc w radioaktywnej wodzie dotarli do swego rodzaju wielkiej rury w której znajdowały się zawory, odkręcili je po czym usłyszeli bulgot odprowadzanej wody. Nurkowie uratowali niezły kawał świata mimo, że wtedy jeszcze tego nie wiedzieli, ale czy dowiedzieli się tego kiedykolwiek, czy jednak promieniowanie tak bardzo na nich wpłynęło, że przypłacili akcję życiem? No właśnie o dziwo nie, ponieważ Baranow zmarł w 2005 roku, a pozostała dwójka żyje po dziś dzień.
Jednak czy był to koniec problemów z Czarnobylską elektrownią? No pewnie, że nie. Bo mimo tego, że stopiony rdzeń już nie spotkałby jeziora radioaktywnej wody, to gdyby przetopiłby się przez fundamenty elektrowni to zanim zatrzymałby się naturalnie, wbiłby się jakieś 3-4 km w glebę, skutecznie ją tym zatruwając, ale nie tylko ją, ponieważ zagrożone były również wody gruntowe takie jak Dniepr, który na tamten moment zaopatrzał jakieś 60 mln ludzi w wodę. Do tego, nie można było dopuścić.
Postanowiono więc, że pod fundamentami elektrowni wykopie się komorę w której zainstalowany zostanie wymiennik ciepła, który schłodzi glebę i zapobiegnie katastrofie. Trzeba było zrobić to bardzo sprawnie, więc jak to zrobiono? A mianowicie sprowadzono jak najszybciej 450 górników z Tuły, która leży jakieś 800km od Czarnobyla. No to skoro zależało im na czasie, dlaczego nie sprowadzono kogoś kto był bliżej, przecież na pewno ktoś był. Rzeczywiście byli, jednak górnicy z Tuły mieli już duże doświadczenie do pracy w tego typu terenie, i nie chodzi tutaj o to, że mieli doświadczenie w kopaniu tuneli pod rdzeniem elektrowni atomowej, takiego doświadczenia wtedy nie miał nikt, ale chodzi tutaj o rodzaje gleby. Górnicy to kolejni bohaterowie tego wydarzenia, błyskawicznie wzięli się do pracy, nie oszczędzając nikogo, mimo iż była to praca ciężka nie tylko fizycznie, ale również psychicznie.
Górnicy zaczęli drążyć tunel ok. 130 metrów od celu w pobliżu ściany bloku trzeciego, i pracowali całą dobę, w trzy godzinnych zmianach. Tunel miał średnicę 1,8 metra i było tam upalnie, jednak gleba chroniła ich przed najgorszym promieniowaniem, które panowało na powierzchni. Pod ziemią nie wolno im było palić, więc wychodzili na przerwy na papierosa i napić się wody gdzie zewsząd bombardowały ich promienie gamma. Kopali za pomocą kilofów i wierteł pneumatycznych, a urobek wywozili nie wielkimi wózkami. Wkrótce dotarli do fundamentów reaktora gdzie zaczęli kopać komorę o wymiarach 30 metrów kwadratowych w której miał zmieścić się wymiennik ciepła. Nad głowami mieli betonowe fundamenty obudowy reaktora, które były ciepłe w dotyk. Projektanci wciąż ich ostrzegali, że najmniejsze odstępstwa do projektu mogą sprawić, że cała konstrukcja reaktora zawali im się na głowy, zasypując ich natychmiast, w masowej mogile.
Po wykopaniu komory trzeba było przeciągnąć części wymiennika ciepła przez tunel w którym temperatura osiągała nawet 60 stopni, a to zadanie powierzono nastoletnim poborowym. Byli oni tak wycieńczeni pod koniec zmian, że trzeba było ich wyciągać z powrotem na powierzchnie. To może przynajmniej udało się odpalić ten wymiennik ciepła, prawda? Nie prawda. Wymiennik sprowadzony z Moskwy nie zadziałał toteż trochę na desperata postanowiono zalać całą tę wykopaną komorę betonem, co utworzyło taką betonową poduszkę i to w końcu na niej zatrzymał się stopiony rdzeń reaktora.
Ale do Czarnobyla przez katastrofę nie sprowadzono tylko strażaków, wojska i górników, sprowadzono również setki kierowców autobusów. Czemu? Po dobie udawania, że wybuch reaktora to tylko mała usterka i nie ma się czym przejmować, postanowiono ewakuować mieszkańców miasta Prypeć. Było to takie miasto robotnicze, ponieważ było ono bardzo niedaleko elektrowni i mieszkali w nim w większości pracownicy tejże elektrowni. Bardzo ładnie dobierano słowa podczas tej ewakuacji, ponieważ mieszkańcy miasta przez megafony usłyszeli, że w sumie to była taka mała awaria, ale nie ma się czym przejmować, lecz partia rządząca tak bardzo przejmuje się swoimi obywatelami, że dla ich bezpieczeństwa miasto zostaje ewakuowane. Poproszono by wszyscy zabrali najpotrzebniejsze rzeczy, ale tylko na zaledwie 3 dni, no bo przecież nie ma się czym martwić i będą mogli wrócić. Lecz nie wrócili nigdy, Prypeć do dzisiaj jest miastem duchów, a strefa wykluczenia w Czarnobylu ma powierzchnię ok. 4,5 tys. kilometrów kwadratowych, czyli prawie tyle co Moskwa, dwa razy.
Nie tylko mieszkańcy Prypeci nie zdawali sobie sprawy ze skali zagrożenia, bo kiedy władze Moskwy zorientowały się jak poważny mają problem to zaczęły bardzo skąpić informacji, np. w wiadomościach z 27 kwietnia podano jedynie szczątkowe informacje, że miała miejsce jakaś awaria w elektrowni w Czarnobylu. I pewnie gdyby to od ZSRR zależało, to pewnie najchętniej nie powiedzieliby o całej katastrofie nikomu, jednak powiedzmy sobie szczerze, że była to katastrofa tak wielkiej skali, że nie dało się tego ukryć, tym bardziej kiedy to naukowcy w Szwecji przecierali oczy ze zdumienia gdy na swoich urządzeniach pomiarowych zanotowali wzrost skażenia, które podniosło się pięciokrotnie. W Szwecji, i właśnie wtedy świat dowiedział się o Czarnobylu. A jak to było u nas?
O dziwo, była to jedna z tych nielicznych sytuacji gdy to polskie władze nie słuchały szefostwa z Moskwy, bo kiedy centralne laboratorium ochrony radiologicznej ogłosiło alarm to nasze władzy podjęły pewne kroki. Np. kazano podać płyn Lugola każdemu kto miał mniej niż 17 lat, który miał choć trochę zneutralizować skutki działania radioaktywnej chmury. Poza tym zakazano na jakiś czas wypasów bydła oraz sprzedaży świeżych warzyw i owoców. I oczywiście, można było zrobić więcej, np. na jakiś czas zamknąć szkoły jak dziś, czy też zakazać masowych imprez na świeżym powietrzu, ale zbliżał się 1 maja, więc nie wchodziło to w grę.
Tymczasem w Czarnobylu, bo chyba nie myśleliście, że to koniec kłopotów. Przecież tam w okolicy cały czas leżały radioaktywne odłamki, które wyleciały z reaktora podczas wybuchu. Małe czy duże, nie miało to większego znaczenia, ponieważ wszystkie były śmiertelnie radioaktywne. Początkowo, więc postanowiono użyć robotów, jednak jak się okazało promieniowanie było tak niebotyczne, że „zabijało” nawet nie żywe maszyny. Stwierdzono, że robotę wykonają „bioroboty”, i niestety nie jest to niesmaczny żart.
To znaczy trochę jest, ale nie mój, ponieważ właśnie w ten sposób nazwano jedną z grup likwidacyjnych, odpowiedzialną za sprzątniecie dachu reaktora z odłamków. I co z tego, że mieli kombinezony z ołowianymi wstawkami, co z tego, że ich zmiany trwały zaledwie 45 sekund, skoro i tak w ciągu tego krótkiego czasu przyswajali tak ogromną dawkę promieniowania, że efekty czuli praktycznie od razu, a to był dopiero początek okropnych zmagań z chorobami popromiennymi.
W miejscach łatwiej dostępnych robotę miały wykonać maszyny, a dokładniej IMR-2, tzw. „czarnobylski dinozaur”, które o zgrozo zostały zaprojektowane właśnie z myślą o katastrofie atomowej, mimo że inżynierowie mieli pewnie na myśli skutki wojny jądrowej, nie mniej jednak był to sprzęt całkiem imponujący. Zamiast dział były żurawie, dodatkowo duże szczypce i spychacze, ale mimo to nie wszystko szło zgodnie z planem. Bowiem jedna z maszyn zablokowała się w ruinach i nie mogła wyjechać, a było to bardzo niebezpieczne ze względu na bezpośrednie sąsiedztwo reaktora atomowego, który uległ eksplozji. Wiedział o tym również dowódca i mimo ogromnego niebezpieczeństwa, promieniowania etc. pomógł im wyjechać, a następnego dnia sam wyjechał, w karetce, z ostrymi objawami choroby popromiennej.
W tym samym czasie działała również inna służba porządkowa, jednak oni nie mieli profesjonalnego sprzętu, a jedynie łopaty bo ich zadaniem było wierzchniej warstwy gleby z okolic reaktora, bo ta została potwornie napromieniowana. Ziemia trafiała do ołowianych skrzyń, a one miały trafić na wysypisko odpadów niedaleko. I zmiany tych ludzi również były krótkie, bo tylko po 15 minut, ale to stanowczo wystarczyło, by niektórzy z nich przy schodzeniu ze zmiany wymiotowali, krwawili z nosa, mieli zawroty głowy lub bóle gardła.
Bezpośrednio po katastrofie w Czarnobylu zmarło kilka tysięcy osób. Nie tylko wskutek choroby popromiennej, powodującej nagłe zgony pracowników i „likwidatorów” reaktora, ale chorób i zmiany genetycznych całej populacji, występujących zresztą do dzisiaj. Tuż po katastrofie w samym Czarnobylu, życie toczyło się bez zmian. Nikt nie nakazał ewakuacji, nie ostrzegano przed skutkami promieniowania. Kiedy wszystko stało się jasne, rozpoczęto przesiedlenia, które objęły ponad 350 tys. osób, w tym wszystkich mieszkańców Czarnobyla, a do zasypywania reaktora czwartego poproszono ochotników z całego ZSRR. Chodziło o zalanie betonem uszkodzonego reaktora i utworzenie z jego kopuły tzw. „sarkofagu”. Ochotnicy najczęściej umierali na nowotwory. Jednak mimo to, oficjalnie do opinii publicznej podane jest, że w wyniku katastrofy atomowej w Czarnobylu zmarło jedynie 37 osób.
Nie stwierdzono jednoznacznie czy większy wpływ na katastrofę w Czarnobylu miały błędy konstrukcyjne czy błąd ludzki, jednak władze radzieckie obwiniły obsługę elektrowni, w tym Anatolija Diałtowa (zastępca głównego inżynieria, który nadzorował eksperyment), Wiktora Briuchanowa (dyrektora elektrowni), oraz Nikołaja Fomina (głównego Inżyniera). W 1987 roku wszystkich trzech skazano na karę 10 lat pozbawienia wolności. Diałtow, który chorował na chorobę popromienną wyszedł z więzienia w 1990 roku, Briuchanow w 1991 roku, a Nikołaj Fomin który w trakcie śledztwa próbował popełnić samobójstwo trafił do szpitala psychiatrycznego. Niższe wyroki otrzymali trzej inni pracownicy elektrowni w Czarnobylu.
To by było na tyle, mam nadzieję, że udało mi się odpowiednio naświetlić to jak makabryczne wydarzenia miały miejsce stosunkowo nie dawno w Czarnobylu. Nie powinniśmy zapominać o bohaterach tych historii, ale również o zwykłych ludziach, którzy musieli stoczyć walkę ze strachem, z czymś o czym nie mieli tak naprawdę pojęcia. Nie pozwólmy by kiedykolwiek zapomniano o ich poświęceniu.